Opowiadanie

Poniższe fragmenty prezentują krótkie wyrywki z historyjki, którą niegdyś napisał Tomek. „Historia jakich wiele” w całości przedstawia duży odcinek jego życia zarówno przed jak i po wypadku. Pomimo tematu nie jest to szczególnie trudny czy smutny tekst, o czym wspomnieli Ci nieliczni, którzy go przeczytali. Powstał trochę przypadkiem, ale to już zupełnie inny temat. Całość może kiedyś ujrzy światło dzienne w przypływie Waszego zainteresowania lub innych okoliczności, które wydobędą te wspomnienia z głębokiej szuflady. Tymczasem zapraszam do przeczytania okrojonych fragmentów.

 

Proroczy sen

 

Nastoletnie lata- czas, w którym żyłem szybko, chwytając łapczywie najdrobniejszą chwilę młodości, jak gdybym podświadomie czuł, iż w mojej biografii pisana jest głęboka zmiana. Doskonale pamiętam zduszony okrzyk przerażenia wyrywany z gardła wczesnym rankiem. Nie demoniczne sceny wyzwoliły strach a sen, że leżę bezwładnie w swoim łóżku nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. Budząc się mokry od zimnego potu myślałem z ulgą:
"Jakie szczęście że to tylko sen!!"
Powtórzył się jeszcze kilka miesięcy później. Zbieg okoliczności? A może ostrzeżenie z niebios, którego niestety nie zrozumiałem? Czyżby nam wszystkim było coś z góry pisane nawet, jeśli wolna wola oraz uczynki pozwalają nieco zmienić ogólny zarys księgi życia? A może nasze życie to inwencja twórcza Boga, który układała puzzle każdego losu wymyślając wzór wedle cząstki, jaką w tej chwili trzyma w dłoni? Czasem malunek jest już czytelny, widać perspektywę dalszej części i właśnie wtedy postanawia zmienić cały obraz. Dobrze, gdy nadal jest to piękny, w pełni harmonijny widok a nie "Picasso", którego pędzel tworzy arcydzieło doskonałego chaosu.

                                                                      Oooo
                                                          oooO   (     )
                                                         (     )      )  /
                                                          \  (       (_/
                                                            \_)

Czwartek dwunasty sierpnia, godziny późno popołudniowe- moment, w którym koszmar staje się rzeczywistością. Do tej pory "piękny młody bóg" a już po chwili ..
Jeszcze nie rozumiem, co się ze mną dzieje, chcę tylko szybko dotrzeć do szpitala- tam coś poradzą, muszą!!. Leżę na trawie, dookoła kręcący się koledzy oraz wpatrzeni ludzie żądni sensacji. Jakiś chłopak biegnie na wioskę wezwać karetkę jako że komórka w tych czasach była wciąż synonimem bogactwa rzadko spotykanego. Czas zdawał się zwolnić w oczekiwaniu na pomoc, której wezwanie wcale nie było pewne. Chłopaki masują moje nogi, lecz poza przeszywającym bólem karku oraz trudnością oddychania nie czuję niczego.

 

Zapłakana mama z Kasią, wszyscy bladzi i pytanie taty:
- Ty wiesz coś sobie narobił?
Jedno jest pewne: JESZCZE NIE WIEDZIAŁEM. Nie pamiętam też, czy cokolwiek odpowiedziałem na to pytanie. Na tą chwilę wszystkie zabiegi wykonali, więc pozostało na coś czekać, tylko nie wiem na co. Odstawiony zostałem na korytarz tuż koło pomieszczenia pielęgniarek, gdzie miałem nocować pod ich czujnym okiem. Nikomu z rodziny nie pozwolili przebywać ze mną na oddziale. Zostałem sam, lecz niepokój, strach i chyba jakiś szok z powodu stanu zmuszał mnie do zaczepiania pielęgniarek prosząc, aby chwilkę ze mną postały, pogadały- COKOLWIEK- tylko być z kimś. Tak bardzo potrzebowałem czyjejś uwagi, pocieszenia. Niestety, to nie grupa wsparcia, lecz oddział ortopedyczny gdzie dużo się działo, a kiedy nawet było luźniej pielęgniarki wolały posiedzieć, pospać, mieć trochę spokoju, podczas gdy ja naprzykrzałem się marudzeniem jak potłuczony (hi hi zresztą taki byłem fizycznie). W pewnym momencie poczułem dym z papierosa, więc niewiele myśląc poprosiłem:
- Siostro? Czy mogłaby pani dać mi się zaciągnąć?
- No wiesz? Ledwie oddychasz a ty chcesz jeszcze palić!- odparła z lekkim uśmiechem na buzi.
Wykombinowałbym wszystko, byleby kogoś koło siebie zatrzymać.

 

Było coś jeszcze, co miało już niedługo zostać zmorą następnych miesięcy mojego życia- GORĄCZKA I PRAGNIENIE.
Nocą oraz następnego dnia dawali tylko zwilżyć usta i język jakimś bandażem na patyku maczanym w wodzie. Nie dawało też już o sobie zapomnieć narzędzie tortur działające od kilku godzin wyciągając kręgosłup szyjny. Wygląda to jak taka klamra bezpośrednio zamocowana do kości czaszki z uwiązaną linką przechodzącą przez kółko bloczka, na której końcu wisi kilka kilo żelastwa. Zadaniem wyciągu czaszkowego jest odbarczenie kręgów szyjnych ściśniętych w miejscu urazu. Po kilku godzinach leżenia nieruchomo z tym "badziewiem" ciągnącym za głowę i bezustannym pragnieniem  miałem serdecznie dość. Niestety, było to zaledwie preludium do dalszej męki. Tak minęła noc. Nie pamiętam, kiedy przyszła moja rodzina i o czym dokładnie rozmawialiśmy w tym czasie. Wspomnieli, że całą lewą stronę mam opuchniętą a skórę na głowie jakby odbitą. Rzeczywiście- lewy bark i obojczyk bolały już bardzo mocno.

 

Anestezjolog przygotowywał strzykawkę i po chwili usłyszałem:
-Teraz podam ci narkozę- poinformował wbijając igłę.
Wstrzykiwał powoli. Przed oczami przeleciały czarne plamki i zapadłem w nirwanę, chyba nawet przyjemną po tym wszystkim.
Ile trwał zabieg i jak przebiegał tego nie wiem. Pierwsze, co zobaczyłem i usłyszałem po wszystkim to lekarz, który przyszedł mnie wybudzać. Wnerwił mnie- tak dobrze mi się spało. Zapytał wyrywając z błogiego stanu nieświadomości:
- Możesz oddychać?
Chciałem odpowiedzieć, tylko że coś nie dało mi wydusić słowa. Wyciągnął mi jakąś rurę z gardła i dopiero teraz mogłem odrzec.
- Mogę, tylko mam nos zatkany bardzo.
Ściągnął mi jakąś gruszką "zastoje" z nosa i było lżej. Spytałem go nieśmiało:
- Kiedy będę mógł usiąść na wózek?
Na co odpowiedział.
- Jak tylko poczujesz się lepiej- zabrzmiało niezbyt przekonująco.
Nawet nie przypuszczałem, że nim usiądę pierwszy raz na krótką chwilkę minie cztery i pół miesiąca.

 

Wszyscy przywitali mnie, wycałowali, pewnie po prostu cieszyli się, że żyję. Już nikt nie płakał, ale co myśleli teraz dopiero mogę się domyśleć.
- Jak się czujesz?- ktoś zapytał.
Oczywiście mogłem odpowiedzieć tylko jedno:
- Lepiej- skłamałem.
Tak odpowiadałem już za każdym razem, czasem przeplatając z odpowiedzią -dobrze, choćbym nawet czuł się fatalnie

 

Jak już wspomniałem moje czucie kończyło się na wysokości górnej części klatki piersiowej, właściwie poniżej jakby nie było nic- to tak dziwne, nieprzyjemne i nowe odczucie, że w pewnym momencie coś mi przyszło do głowy i nie dawało spokoju. Wreszcie nie wytrzymałem i zapytałem tatę:
- Czy ja mam nogi?
- Masz, przecież z nogami nic ci nie robili - odpowiedział.
Uspokoiłem się dopiero, gdy mi je uniósł i pokazał. Pomyślałem, że skoro są, to trzeba czekać- kiedyś odzyskam w nich władzę- nie chciałem nawet dopuścić do myśli innej możliwości.

 

Kasia robiła przy mnie tak dużo jak można było bez pomocy, a kiedy sytuacja tego wymagała czekaliśmy aż przyjedzie reszta familii. Mama z tatą dojeżdżali do nas po godzinie szesnastej wpadając tylko na chwilkę do domu, aby zjeść i przebrać się. Wszelkie prace domowe zeszły na drugi plan i tyko to, co niezbędne przepychane było w danej chwili. Powoli uczyliśmy się postępowania z moim stanem, ostrożnie wykonując już wszelkie czynności i dzieląc zajęcia tak, że mama z Kasią myły mnie, zaś tata pomagał przy tym i jednocześnie rehabilitował nogi. Wykonywał nawet po kilkaset powtórzeń w każdym ćwiczeniu, gdy dłońmi w tym czasie zajmowały się mama z siostrą. Tak już było codziennie- wszystko kręciło się wokół mnie.

 

Może to co powiem wyda Wam się głupie, ale przede wszystkim zrozumiałem, iż nie mam wyboru między tym czy chcę żyć czy ...A nawet gdybym miał dosyć tego świata, nie jestem w stanie nic zrobić, aby skrócić ten bezsensowny żywot . Przy tym incydencie przypomniała mi się jedna lekcja religii, na której ksiądz powiedział o czymś, co teraz pasowało do mnie. Wtedy byłem zdrowy i nie zastanawiałem się bardzo nad tym. Powiedział, iż grzechem byłoby poddać się chorobie i nawet, jeśli Bóg nakłada na nas taki krzyż, trzeba starać się i mieć nadzieję na wyzdrowienie. Słysząc to pomyślałem wtedy:
"Taaak, Bóg sprowadza na mnie los prawie rośliny, gdzie jestem ciężarem dla wszystkich i jeszcze mam walczyć o zdrowie z pokorą- oooo nie, wolałbym popełnić już samobójstwo". Kilka miesięcy potem mierzyłem się z tym już nie teoretycznie, lecz w prawdziwym życiu, jednak nie chciałem przestać walczyć. Rozumiałem, że tak naprawdę własne życie nie jest wyłącznie moje a decydując się na taki krok zostawiłbym w cierpieniu osoby mi najbliższe. Tylko czy sam byt będący utrapieniem dla wszystkich ma sens? Dziś mam już wybór, jednak wciąż jestem i walczę!. Jak długo tak zdołam? Tego nie wiem, ale na życiu nie zależny mi tak jak dawniej.

 

Od wielu dni nie ruszałem rękami i kiedy były za głową rozciągane mięśnie dosyć mocno bolały. Jedna z pielęgniarek w trakcie zapytała;
- Czy bardzo boli? Jeśli tak to mów.
- Dobrze, powiem- odpowiedziałem wiedząc, że i tak muszę wytrzymać, bo przykurcze trzeba rozciągnąć.
Dopiero kiedy spojrzała w moje oczy zobaczyła w nich łzy, które same nabiegły z bólu. Uśmiechnęły się rozumiejąc, iż nie usłyszą skargi z moich ust. Wszystko było lepsze od braku czucia, więc byłem gotów znieść o wiele więcej byleby wracać do zdrowia.
Noce niezmiennie były utrapieniem, dlatego wymyśliłem sobie, że może jak posłucham radyjka to łatwiej zlecą. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Rodzinka przywiozła mi radio ze słuchawkami, przygotowali je przed odjazdem tak, by założyć tylko na uszy i włączyć. Przy ostatnim obrocie przed zgaszeniem światła poprosiłem pielęgniarkę, aby uruchomiła sprzęt i tak uzbrojony pożegnałem je na półtorej godziny. Fajnie było- muzyczka, rozmowy dzięki którym czas mijał szybciej, zdecydowałem więc nie wyłączać go po następnej zmianie pozycji. Tak też się stało.Nie przewidziałem wówczas tylko jednego- audycja z muzyką operową!! grrrr po godzinie z nerwów już ustami ruszałem udając jakbym to ja śpiewał te piękne arie. Słuchawek z uszu zrzucić nie mogłem więc skazany byłem na słuchanie czegoś, czego nie rozumiałem a o lubieniu nawet nie mówiąc.

 

Niemal każdy przynosił jakieś owoce lub coś słodkiego, tylko że sam nie byłbym w stanie takich ilości pochłonąć. Z owocami nie było kłopotu- smakowały mi, były soczyste- z czekoladą już było gorzej, więc podkarmiałem nią Kasię. Dla mnie przeznaczone były inne "specjały" ze szpitalnej diety- kto ją ułożył?- nie wiem, ale bardzo zadbał, aby było paskudne w smaku. Wszystko jałowe, bez przypraw i nic smażonego. Ryba gotowana, choć niesmaczna, dała się zjeść z trudem, jednak odznaczenie w kategorii "paskudztwo roku" powinien dostać ktoś za mięso zmielone po ugotowaniu i podawane zawsze na zimno z ziemniakami. Wyglądem przypominało jakby je ktoś wstępnie pogryzł i wypluł na talerz- o smaku nie będę już nawet mówił.

 

Na mojej dzielnicy jest pełno ogrodów i niemal tradycyjnie kosztowało się nieswoje owoce- ponoć kradzione nie tuczy. Nikt specjalnie nie przeklinał, jeśli nie było się zbytnio zachłannym i nie dewastowało się terenu. Ja zawsze sam chodziłem na tak zwaną "złodziejkę"i starając się nie czynić szkód w ciszy realizować niepostrzeżenie swój plan. Najczęściej chodziłem wieczorem, kiedy zapadał już zmrok. Po zerwaniu jabłek wystarczyło zejść z drzewa i cichaczem zniknąć w ciemności. W moim ogródku też bywali nocni goście, więc często było to jak handel wymienny jednakże bez wiedzy właścicieli. Tylko jeden raz doznałem porażki i zostałem złapany na gorącym uczynku, w dodatku  przez starszą kobietę. Nigdy nie zrywała swoich owoców i wszystkie zawsze opadały na ziemię gnijąc nieruszone, nie sądziłem więc, że ktoś może ich pilnować. Starsza pani miała u siebie istne schronisko kotów, które dziesiątkami przechadzały się po posesji. Standardowo wszedłem po cichu na drzewo i nim w ciemnościach namierzyłem dojrzałe jabłuszko usłyszałem z dołu:
- Co ty tam robisz na tym drzewie? Złaź natychmiast!!
Hmm.. może nieostrożny to jestem, ale nie głupi. Pomyślałem, że jak zejdę to po pierwsze ochwycę jakimś kołkiem,  a po drugie rozpoznany będę musiał przełknąć gorzką pigułkę wstydu. Zrobiłem jedyną rzecz jaka przyszła mi wtedy  do głowy- przylepiłem się do gałęzi i udawałem, że mnie tam nie ma.
- Co, głuchy jesteś?
No w sumie to nie jestem ale do kogo ona to mówi? Przecież mnie tu nie ma. Pani postała jeszcze trochę robiąc uwagi w stylu, że było przyjść w dzień i zapytać czy można sobie zerwać. Ja oczywiście skoro mnie tam "nie było" nie odpowiadałem ani słowem.Dopiero po upływie kilku minut, wydających ciągnąć się w nieskończoność zrezygnowana odeszła z pod drzewa. Gdy tylko znikła za rogiem budynku, zszedłem migiem na dół i nie zabierając nawet jednego owocu dałem "nogi za pas".

 

Pewnego dnia, gdy przyszła do mnie Kasia przyniosła wiadomość o wezwaniu na komisję wojskową. Rzecz jasna nie udałem się na nią osobiście. Poszli za mnie rodzice uzbrojeni w zaświadczenia lekarskie opisujące dokładnie mój stan zdrowia. Jakież było ich zdziwienie gdy usłyszeli pytanie lekarza będącego w komisji:
-A kiedy syn będzie zdrowy?
- Panie doktorze, stan syna określa się mianem wieloletniej choroby- odpowiedzieli rodzice.

 

Święta zbliżały się dużymi krokami a wraz z nimi zmiana szpitala. Rehabilitant rozpoczął coś w rodzaju pionizacji. Stopniowo unosił oparcie lóżka do góry. Dla mnie skoki nawet o parę centymetrów wydawały się ogromne. Od ponad czterech miesięcy leżałem tylko na płaskim łóżku a teraz tak nagle to się zmieniało. Nawet koledzy leżący raptem tydzień lub dwa mieli trudności z równowagą- u mnie było znacznie gorzej. Po każdym uniesieniu leżałem przez kilka minut w tej pozycji a jeśli nic się nie działo złego Sławek unosił wyżej. Wkrótce byłem już całkiem wysoko, niemal jakbym siedział.
- Dobrze się czujesz?- zapytał rehabilitant.
- Chyba dobrze- odpowiedziałem.
- To posiedź tak trochę, ja zaraz przyjdę- powiedział Sławek i wyszedł.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu i ludziach leżących ze mną. Niektórych dopiero teraz mogłem obejrzeć dokładnie. Dziwnie patrzyło się z pozycji, od jakiej byłem zupełnie odzwyczajony. Nie omieszkałem spojrzeć za okno- PIERWSZY RAZ OD TAK DŁUGIEGO CZASU WIDZIAŁEM NIE TYLKO NIEBO, ALE TEŻ ZIEMIĘ. Pamiętam do dziś ten widok w każdym szczególe: podłoże przyprószone cieniutką warstwą śniegu, nagie drzewa a wśród nich wijąca się wydeptana dróżka, po której szedł ciepło ubrany mężczyzna.Ledwie zdążyłem to zobaczyć a nagle zaczęło mi się robić słabo. Najpierw szum w uszach, jakieś plamki latające przed oczami, a już po chwili tylko ciemność.
- Zawołaj kogoś niech mnie położy, bo mi słabo- powiedziałem resztką sił.
Teraz walczyłem żeby nie zemdleć łapiąc powietrze niemal jak ryba wyciągnięta z wody. Szczęśliwie pielęgniarka przyszła szybko i już po chwili leżałem w pozycji, do jakiej przyzwyczaiły mnie ostatnie miesiące. Dopiero po kilkunastu sekundach ustał szum w uszach oraz wróciło normalne widzenie. Mało przyjemne, ale było warto!! Choćby dla tego widoku za oknem, chwili siedzenia.

 

Teraz kroplówka schodziła przynajmniej trzy razy szybciej dając nadzieję, że niedługo mnie odłączą od niej. Niestety nie nacieszyłem się tym stanem zbyt długo. Do mojej sali wparowała starsza pielęgniarka jakby wiedziona jakimś instynktem.
- No jak tam? Ooo, co tak szybko ci to leci?- zapytała
- Aaa nie wiem. Jakoś tak sobie leci- rzuciłem.
Niemal w biegu wyregulowała na wolniej. Cholera, diabli ją nadali akurat w tej chwili. Na marne poszły moje starania, lecz nie trafiła na kogoś, kto poddaje się szybko. Poczekałem cierpliwie aż wyjdzie i gdy tylko na moim celowniku pojawił się cywil od razu zagadnąłem:
- Halo!? Mogę pana prosić?- rozpocząłem tą samą śpiewkę.
- Tak? Co tam trzeba?
- Coś mi się zatrzymała kroplówka. Podkręciłby pan odrobinę- skłamałem
- Zaraz zaraz   ... może być?- zapytał regulując
- Dobrze, dzięki, już starczy- odpowiedziałem.
- Coś jeszcze trzeba?
- Niech mi pan da jeszcze napić się mineralnej. Tam leży rurka- poprosiłem.
- Dziękuję bardzo- dodałem po wypiciu.
Zostałem sam z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy- w końcu udało mi się przechytrzyć "żandarma" w pielęgniarskim stroju. Patrzyłem z zadowoleniem na pędzące krople aż do momentu gdy ... Oczywiście- w drzwiach pojawiła się ZNÓW agentka z czepkiem na głowie. Kurde, wyposażyli ją w jakiś system wczesnego ostrzegania czy co?
- Co ci się tak znów rozpędziła ta kroplówka?
- Naprawdę? Nie zauważyłem- odpowiedziałem z nutką wesołości.
- Tomek, to musi wolno lecieć więc pilnuj tego- powiedziała grożąc palcem.
- Dobrze, przypilnuję tą niesforną butelkę.

 

Koło południa znów zjawił się rehabilitant na ćwiczenia bierne, po których nastąpiła znana już z poprzedniego dnia pionizacja. Wszystko odbyło się podobnie jak pierwszym razem, tylko nasze rozmowy okraszały trochę kawały z "brodą". Kilka razy byłem bliski utraty przytomności, ale skoro do tej pory nikomu nie udało się jej mnie pozbawić to i teraz nie zepsułem tej statystyki. W nagrodę za takie postępy dostałem mały prezent, który miał pomóc i przyspieszyć mój dzień przesiadki na wózek. Miał to sprawić  EGERTON. Nie był to oczywiście żaden facet o takim nazwisku, lecz trochę niezwyczajne łóżko. Dzięki mechanizmowi mogłem automatycznie zmienić swoją pozycję z leżącej na siedzącą a najważniejsze, że byłem w stanie zrobić to zupełnie sam. Kiedy już leżałem na nim wpadł ordynator:
- Masz już nowe lóżko? Jak ci się podoba?- zapytał uśmiechnięty i dumny z posiadania na oddziale tego sprzętu.
- Fajne, tylko żebym mógł na nim już swobodnie usiedzieć- odpowiedziałem
- Będziesz mógł niedługo tylko masz siedzieć jak najdłużej- poinformował.
- Dobrze, postaram się- zapewniłem.
Łatwo powiedzieć trudniej zrobić .. dobra, ale to jutro- na dziś mam już dosyć pionizacji, zresztą nie czułem się najlepiej.

 

Na oddział został przyjęty pewien chłopak kilka lat starszy ode mnie, on również uszkodził kręgosłup i to w sposób podobny do mnie. Januszek był po wypadku już trzy lata i niestety nic nie wskazywało na to, by nastąpił u niego jakiś przełom w kierunku wyzdrowienia. Z samą tak zwaną niepełnosprawnością radził sobie świetnie. Był miłym, dowcipnym chłopakiem, a najważniejsze że w dużym stopniu samodzielnym. Ale te TRZY LATA?!! Nawet dla mnie samego była to kosmiczna długość czasu. Opowiedziałem Marioli o nim, co ona skwitowała chyba bez większego zastanowienia:
- Tyle to ja nie będę czekała.
Jedno zdanie a dało tyle do myślenia ....... tych kilka słów uświadomiło mi ile byłem wart dla niej w tej chwili. Tak, niestety nie byłem już tym samym Tomkiem co kilka miesięcy temu. Nie oceniałem Marioli w tej chwili, bo sam wyznawałem  zasadę by unikać oceny, gdy sam nie byłem pewny jak zareagowałbym znalazłszy się w podobnej sytuacji. Ehhhhh, tylko że ja byłem zawsze  lojalny i nigdy nie uciekałem jak szczur z tonącego okrętu.

 

Co do obiadu to myliłem się- podać go nie przyszła nawet siostra szpitalna tylko salowa. Poniekąd bardzo sympatyczna pani, lecz miała malutką wadę . hi hi
- No to się pani dziś trafiło mnie pokarmić- zagadnąłem.
- Tak, dziś tak, ale damy radę- powiedziała z dosyć szerokim uśmiechem, który odsłaniał spore braki w jej uzębieniu.
Na tych, jakie jej pozostały malowały się czarne wykwity próchnicy hmm co tu gadać- widok mało atrakcyjny.
- Ooo.. gorące jeszcze Tomek- poinformowała.
- Nieszkodzi, zaczekam proszę się nie spieszyć- odpowiedziałem uprzejmie.
Nabrała sporą ilość jedzenia na łyżkę .
- Dobra, podmucham żebyś się nie poparzył- powiedziała z tym swoim "oryginalnym" uśmiechem.
Nie zdążyłem nawet zaprotestować gdy..
- ffffffffffffffffffffffffffff   fffffffffff.
- fffffffffffffffffffffffffffffffff- podmuchała
- No, może już dasz rade zjeść- powiedziała.
- "Taaa... powiedz jeszcze amm"-pomyślałem.
Dostałem tą odmuchaną łychę prosto do buzi. Gdyby to były tylko ziemniaki połknąłbym chyba bez gryzienia,  a tak to czułem jak cała zawartość rośnie mi w buzi. Zamknąłem oczy przegryzając, ale w wyobraźni wciąż widziałem jej zepsute zęby. Przeł-kną-łem. Chciałem już powiedzieć, że zaczekam z tym obiadem, ale usłyszałem:
- ffffffffffffffffffffff   fffffffffff ffffffffffffffffffffffffffff- znów podmuchała.
Kurcze, to był naprawdę dłuuuuuuuuuugi posiłek.
- No i zjedzone. Mówiłam, że damy radę?- i znów rzuciła promienny uśmiech.
- Tak, tak dziękuję- powiedziałem.
- Smakowało?
- Tak! Bardzo- nie posiadałem się z entuzjazmu.
Salowa wyszła z talerzem odprowadzona moim wdzięcznym za koniec karmienia wzrokiem.

 

Pierwsze kroki w rehabilitacji już za mną. Upragnione chwile, gdy leżałem nieruchomo przykuty do łóżka marząc wreszcie by robić cokolwiek, byleby samemu i w kierunku poprawy sprawności. Wszystko szło opornie, choć bardzo chciałem widzieć rezultaty z dnia na dzień. Entuzjazm do wysiłku miałem zawsze wysoki nawet, kiedy osłabiony organizm buntował się przy siadaniu. Czasem oczywiście myślałem o kapitulacji, powrocie do łóżka wątpiąc, że danego dnia dam radę, lecz głośno nie wypowiadałem swoich myśli, hmm zresztą i tak pewnie nikt by tego nie słuchał. Wiedziałem, iż tylko upór oraz silna wola do pokonania słabości mego ciała i ducha sprawi, że z czasem będzie lepiej.

 

Byłem już w domu, również we własnym pokoju wiec zostawało jakoś brnąć do przodu organizując wszystko tak, by "rodzinna maszyna" działała możliwie jak najsprawniej. Na początek tata zdeklarował się, że będzie obracał mnie w nocy na boki, co też i czynił.. czasami. Niestety, tylko pierwsze noce wytrzymał w tym obowiązku, potem zmęczenie pokonało go tak, iż dźwięk budzika wcale nie wyrywał go ze snu. Stawiał zegarek nawet na talerzu by spotęgować odgłos dzwonienia, lecz skutek nie był lepszy.
Nazajutrz czekała mnie przymiarka do pierwszych samodzielnych ćwiczeń. Tata wspominał jeszcze w Końskich, że wymyślił już budowę przyrządu, więc teraz wystarczyło poczekać na wyniki tego pomysłu.
Konstrukcja miała trzy zalety, a mianowicie: łatwość montażu, dostęp do materiałów niemal w każdym żelaznym sklepie, ale najważniejsze to że  spełniała niemal wszystkie warunki oddziałowej klatki rehabilitacyjnej. Cały wieczór zajęły drobne poprawki zwiększające funkcjonalność, bezpieczeństwo i dopasowanie linek.

 

Z treningu na trening coraz mocniej pracowałem nad sobą ćwicząc jak w hipnozie. Starałem się skupiać myśli tylko na wykonaniu planu. Zero zbędnych rozmów, żadnego towarzystwa- tylko ja i wysiłek przez tych kilka godzin. Tak zaczęło się szaleństwo. Przestałem żyć jak normalny człowiek kierując wszystkie siły na jeden cel. Jadłem by mieć siłę ćwiczyć, spałem z konieczności a jeśli sen nie przychodził to wykonywałem jakikolwiek ruch rękoma, aby nie marnować czasu. Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć- tak też robiłem. Bez opamiętania i przerw na zbędny jak się wydawało wypoczynek. Choć brakowało możliwości odpowiedniego urozmaicenia ruchu to i tak ćwiczenia zajmowały mi ponad trzy godziny, w których przerwa następowała tylko na zmianę pozycji lub rehabilitowanej ręki. Często długość ćwiczenia określała strona kasety z muzyką. Tylko seria wykonana do piekącego bólu i ostatniego udanego powtórzenia była przyjmowana z czystym sumieniem- dobrze wykonanej pracy. Używany ciężar nie był duży, ale pomnożony przez setki powtórzeń pozwalał dać sobie nieżle w kość. Jeśli cokolwiek sprawiło, iż choćby w jednym ćwiczeniu nie zdołałem doprowadzić do skrajnego wyczerpania angażowanego mięśnia byłem zły na siebie. Czasem psuło mi to humor na całego. Oczywiście nic nie szło łatwo a niedowład mięśni był tylko jedną stroną medalu, drugą niemal tak samo trudną była psychika. W odbiciu lakierowanej powierzchni regału widziałem jakiegoś człowieka nieporadnie zmagającego się z własną niemocą.Obraz ten wciąż próbował mi wbić się do głowy- to twoje odbicie!!
Niema rozpacz ogarniała rozum, ale starałem się zatrzymać ją w głowie nie okazując słabości. Zamknięte oczy i wyobrażenie siebie jako zdrowego trenującego chłopaka pomagało trochę zagłuszyć niewłaściwe myśli. Poczucie obowiązku nie pozwalało załamać się i zbagatelizować własne obietnice złożone w szpitalnym łóżku. Od samego początku nikt nie zmuszał mnie do rehabilitacji a skoro rodzina dała możliwości, poświęcała swój czas i zdrowie chciałem ćwiczyć do upadłego. Mój tydzień roboczy trwał od poniedziałku do niedzieli i tak miesiąc w miesiąc, bez wolnych dni czy świąt.
Ile można tak wytrzymać?
Oj mówię Wam, bardzo długo, zwłaszcza jeśli trafi to na takiego zbuntowanego i nie potrafiącego pogodzić się ze swoim stanem uparciucha jak ja.



Tomek Osóbka